Żółtodziób w kajaku

poniedziałek, sierpnia 08, 2016

Zawsze byłam człowiekiem antysportowym, ze zwolnieniem z W-Fu od gimnazjum. Do W-Fu zniechęcali mnie nauczyciele, a niewielkie problemy zdrowotne były tylko dodatkiem do tego, by bez wyrzutów sumienia nie ćwiczć. Dopiero na studiach przestałam sport nienawidzić, gdy można było sobie wybrać rodzaj zajęć. Oczywiście wybrałam najbardziej wymagającą dyscyplinę, jaką jest nordic walking - czyli narciarstwo bez nart. 

Teraz zdarza mi się od czasu do czasu ćwiczyć z youtube'm, wybrać na rower czy pieszą wędrówkę i czerpać z tego przyjemność. Kiedy miesiąc temu dowiedziałam się o wyjeździe na spływ kajakowy, wiedziałam, że będzie to niezła heca i ciekawe wyzwanie.

Szczególnie, że kiedy kilka lat temu byłam w Niemczech na spływie kajakowym Łabą (a był to odcinek w wersji super light), przewodnik musiał holować nasz kajak, gdyż nie radziłyśmy sobie najlepiej - krótko mówiąc.

Mój drugi w życiu spływ kajakowy prowadził przez jezioro Jasień i piętnaście km rzeki Łupawy, która okazała się rzeką trudną i dla kajakarzy z doświadczeniem. Przed tym przestrzegały mnie różne filmiki. Stwierdziłam jednak, że gorzej niż na Łabie nie będzie.

Już samo jezioro dało nam popalić. Silny wiatr, fale, deszcz i brak umiejętności dodatkowo utrudniało spływ. Mimo że zgrywaliśmy się z Michałem całkiem nieźle, co chwila ściągało nas to na lewą, to prawą stronę. Musieliśmy w to włożyć sporo  wysiłku.

Na rzece było i łatwiej, i trudniej jednocześnie. Nurt momentami sam nas niósł, ale zaczęły sie prawdziwe przeszkody. Jako pierwszy był mini wodospad, przed którym trzeba było ustawić kajak tak, żeby spłynąć idealnie przez środek. To nam się akurat udało. Wodospad na trasie był jeszcze jeden, przez który, poinstruowani przez doświadczonych towarzyszy, udało nam się przebrnąć, nie łamiąc wioseł.

Jedną z ciekawszych przeszkód było powalone na całą szerokośc Łupawy drzewo, pod którym trzeba się było przecisnąć, całym ciałem chowając sie w kajak. Trochę mnie to przeraziło, bo przestrzeń między kajakiem a drzewem okazała się bardzo klaustrofobiczna. Konarów i drzew bijących człowieka po twarzy (niczym bijąca wierzba w Harrym Potterze) było później jeszcze kilka, ale okazały się nieco wyższe i nie aż tak problematyczne.

Z kajaku musieliśmy wysiąść na trasie tylko raz, by przenieść go przez kładkę.

Najtrudniejszą z przeszkód były psy pilnujące posesji, szczekające, z pianą na pysku, zdecydowanie nieprzyjaźnie nastawione, gotowe wskoczyć na kajak. Niestety niefortunnie podpłynęłam do brzegu, na którym były i przez chwilę pomyślałam, że to koniec. Mimo że moje ciało było niemalże sparaliżowane ze strachu, siła umysłu zapanowała nad moimi rękami i pozwoliła odepchnąć się od brzegu.

Także ogromna ulewa, która spotkała nas już na końcowym odcinku, nie dawała poczucia komfortu psychicznego (bo fizycznego nie było od początku ;)

Po około pięciu godzinach dotarliśmy do Kozina, z którego następnego dnia mieliśmy wyruszyć dalej, na trudniejszą część spływu. Jednak ja, Grażyna i mój Janusz, postanowiliśmy zostać na polu namiotowym, pozwiedzać okolicę i biwakować w najlepsze. Z trudniejszej części także zrezygnowało czworo towarzyszy wycieczki już w trakcie spływu. 

Mimo wszystko, mimo zmęczenia, wielkiego wysiłku, napotkanych trudności, czuję się świetnie. Cieszę się, że mogłam doświadczyć tej przygody. Aspekt wizualny - roślinność, łąki, lasy, łabędzie z młodymi, małe kaczuszki obok kajaku - wynagradzały nam trud. Mimo momentów zwiątpienia, czuje wielką satysfakcję, że mi się udało i że się nie poddałam (chociaż pierwszego dnia).

Kajaki polecam każdemu, chociaż może wybierzcie jakąś lżejszą rzekę niż Łupawa na pierwszy raz :).













Może Ci się spodobać

2 komentarze

  1. lewy hamulec, prawy gaz - dobrze. Teraz mocno lewo, dwa, jeden, dwa, jeszcze dwa, a jeszcze 4... ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Tam jest zdjęcie żuka! <3
    Wędrowałam z wami w innym, drobnym, chrupiącym ciałku :)

    OdpowiedzUsuń

Ja na Facebooku