Ta podróż jest inna

czwartek, września 15, 2016




Wyznania
Mając dwadzieścia trzy lata, pierwszy raz pojechałam w góry. 

Nie wybrałam się do oklepanego Zakopanego ani do żadnej miejscowości w Tatrach. Za cel podróży obrałam Góry Stołowe, które wywarły na mnie wrażenie nie do opisania. Przebywanie tam uwolniło we mnie uczucia, o jakich istnieniu nie miałam pojęcia. Podróż wpłynęła na moją wyobraźnię, na emocjonalną mnie (te resztki chyba jeszcze istnieją) i zainspirowała do działania, do poznawania, do czerpania radości z natury, po prostu - do życia w zgodzie z tym, co jest. Tu i teraz. Tam i wtedy. Bez zmartwień, natłoku myśli zagubionych, z dala od zgiełku, krzyku, nacisku i spalin.

Podróż (Od tej pory będę używać raczej 1 os.l.m,)
Najpierw odbyliśmy siedmiogodzinną podróż nocną z Gdańska do Wrocławia. Niestety nie było mi dane spędzić połowy drogi z Michałem, ale towarzystwa dotrzymywali mi państwo Januszowie i niepachnący fiołkami menel z korytarza, który urwał się jeszcze z Sylwestra. Nie czuć było od niego alkoholu, ale coś najgorszego na świecie. Znacie ten zapach?

Januszowie (bez wykupionych miejscówek) po prostu wyłożyli się swoimi cielskami po całym przedziale niczym królowie świata i gawędzili na całego o swym "barwnym" życiu, gestykulując śmiało i trącając mnie przy tym z rzadka w głowę.  A że córka Januszowej zajęła miejsce gdzieś na końcu pociągu, to odbywały się  przez to częste wędrówki i darcie mordy, bo:
-MAMO, MY MAMY DWA BILETY NA JEDNYM, A KONDUKTOR ZARAZ PRZYJDZIE I SIEDZIMY ODDZIELNIE, CO TERAZ?

Poza tym, jakiś Gienek postanowił zorganizować w przedziale saunę i za każdym razem, gdy przekorny Janusz uchylał okno, Gienek zamykał je z impetem.

W Poznaniu zrobiło się luźniej.

Kłodzko
Z Wrocławia udaliśmy się jeszcze do Kłodzka na kilka chwil, gdzie zwiedziliśmy twierdzę pełniącą system obronny w XVII i XVIII w. Miasto miało bardzo ciekawy układ. Droga prawie cały czas pod górę, wąskie, kamienne uliczki, kamienny most, mury porośnięte bluszczem i do tego wszystko ubrane w szare, brudne barwy. Nic, tylko kupić tanie wino z wyższej półki, usiąść w jakimś zakamarku, napisać coś o chujowości świata i płakać łzami zrobionymi z gwoździ i potłuczonego lustra - czyli super.






Szczytna
Szczytna była celem naszej wycieczki. Naszą bazą. Dom, w którym wynajmowaliśmy pokój znajdował się na końcu wsi, 4,5 km od centrum.  (Jak nazywają się przedmieścia wiosek? Przedwieścia?) Z przystanku  autobusowego odebrał nas pan Waldek - u niego mieszkaliśmy przez trzydniowe wczasy. Z pokoju mieliśmy widok na góry i wtedy pomyślałam, że lepszego widoku już nie uświadczę - co oczywiście było myśleniem błędnym.

Góry
Pierwszego dnia nie mieliśmy zbyt wiele czasu na długi spacer przed zmrokiem, przemierzyliśmy ok.14 kilometrów. Weszliśmy na Szczytnik (589 m. n. p. m.) w chwilowym towarzystwie saren (albo łań). Widok ze Szczytnika był niesamowity, ale nie zapierał jeszcze tchu. Na Szczytniku znajduje się  neogotycki pałac, pełniący aktualnie funkcję domu pomocy społecznej, skąd słyszeliśmy krzyki (nie żartuję). Z dołu zamek wydawał się być nieosiągalny, mała, nieznacząca kropka na wielkim leśno - skalnym kopcu. W rzeczywistości "zdobycie" go okazało się proste i niewymagające.







Drugiego dnia, we wtorek - ruszyliśmy na dłuższą wędrówkę, cel: Szczeliniec Wielki (919 m.n.p.m). Wybraliśmy szlak najmniej skomplikowany. Najpiękniejsze podczas drogi były skały, które pojawiały się nagle, znikąd - ogromne kamienie przypominające zaklęte w nie słowiańskie olbrzymy i to, że  na naszej około czterogodzinnej drodze spotkaliśmy tylko dwie osoby. Na Szczeliniec wchodziliśmy po schodach (zajęło nam to ok. 40 minut), nie mając pojęcia, co nas tam czeka. A czekało nas coś wspaniałego - natura mająca do zaoferowania najpiękniejsze widoki. Ukształtowanie gór pobudzało wyobraźnię, od widoków kręciło się w głowach z niedowierzania, a przeciskanie się przez wąskie szczeliny wymagało, przynajmniej ode mnie, sporej odwagi i przełamania fobii. Ciekawiło mnie to bardziej niż się bałam, więc szłam, bo wiedziałam, że kolejnej szansy nie będzie.
















































W środę, ostatniego dnia poszliśmy na Błędne Skały (853 m.n.p.m). Wybraliśmy bezwiednie szlak trudniejszy, ale o wiele ciekawszy od wtorkowego. Faktycznie szliśmy przez góry - trzeba było włożyć w tę wędrówkę więcej wysiłku, czasu i odwagi. Jako, że jestem trochę boidupą, musiałam przezwyciężyć dużo barier wewnętrznych, co zostało mi później wynagrodzone kolejnymi, przepięknymi widokami. Najbardziej bałam się przejść nad urwiskiem - krótki kawałek, ale strach ogarnął mnie jak cholera. Przeszłam po chwili biadolenia  i byłam z siebie dumna. Kilka lat temu nie zrobiłabym tego za nic w świecie. Małe sukcesy.






Błędne skały to labirynt form skalnych (6 - 11 m) wytworzonych w procesie wietrzenia piaskowca. Jest tam wiele zakamarków, wąskich szczelin, przez które trzeba się przeciskać, czasem na kuckach. Coś bajkowego, zupełnie nietypowego, przez to przyciągającego.






Emocje
Jak wspomniałam na początku, wyjazd ten wyzwolił we mnie wiele emocji. Od wzruszeń spowodowanych zobaczeniem wcześnie niewidzianego do wielkiej radości. Zmęczenie dotknęło tylko sfery fizycznej, psychicznie odpoczywałam. Podróż nauczyła mnie, że można zdobyć to, co niełatwe do osiągnięcia. Oczyściła mnie, zainspirowała do tworzenia i do czucia inaczej. Przede wszystkim rozpoczęła pewną przemianę, która ciągle się w moim środku gotuje. Co się z niej ugotuje - tego wciąż nie wiem.

Bardzo długo pisałam tę notkę, za dużo w mojej głowie było słów i nie mogłam z nich stworzyć prostych zdań. W końcu się udało, po prawie dwóch tygodniach
























Może Ci się spodobać

1 komentarze

  1. Będę Ci przypominał tą przemianę, którą opisałaś powyżej, w gorszych chwilach ;]

    OdpowiedzUsuń

Ja na Facebooku